28 czerwca roku 1660 pod Połonką na Białej Rusi dwaj wodzowie: hetman wielki litewski Paweł Jan Sapieha i wojewoda ruski Stefan Czarniecki zmietli z powierzchni ziemi armię moskiewską wojewody mohylewskiego Iwana Andrzejewicza Chowańskiego. Zdobyto wszystkie działa i masę znacznych jeńców. Świętowanie nie trwało jednak długo. Wbrew wcześniejszym ustaleniom i obyczajom wojskowym, łupy nie zostały rozdzielone wśród dawno nie opłacanego wojska. Jeńców i armaty kazał Czarniecki potajemnie przewieźć do tykocińskiego zamku. Dodatkowo wzmógł się ferment na wieść o tym, że dochody z dóbr tykocińskich nie zostaną przekazane wojsku litewskiemu jak wcześniej obiecano, bo Tykocin na własność przekazano wojewodzie ruskiemu. Tego było już za wiele. Od początku 1661 roku towarzystwo spod chorągwi zaczęło tłumnie zasilać konfederacje. Koroniarze zawiązali się w Związku Święconym, Litwini wspomagali ich jednocząc się w Związku Braterskim. Postanowiono siłą wymóc zapłatę za ostatnie lata nieustannych walk z Kozakami, Moskwą, Szwedami, Brandenburgami i Siedmiogrodem. Kilka chorągwi pancernych skierowano pod Tykocin, by te miały baczenie na zamkowy depozyt. Zablokowano wszystkie szlaki a po okolicy rozesłano podjazdy. Jeden z nich, złożony z czterech jeźdźców chorągwi pancernej rozpoczął swój rajd 9 października.
Tak zaczęła się trzecia jesienna, kolejny z tykocińskich przemarszów.
Przygotowania do wymarszu trwały kilka dni. Wędzono ryby, naprawiano nadwątlony mijającym sezonem sprzęt. Przed południem 9 października jeźdźcy wzięli świeże konie od Toczyłowskiego, Pana na Pentowie i Sangórce. Gdy tylko zadki spoczęły w kulbakach, skierowano się bezzwłocznie na Tykocin. Bramy zamku były zamknięte. Panowała dziwna cisza i gdyby nie kilku krzątających się w murach robotników można było uwierzyć, że twierdza jest opuszczona. Dalej droga wiodła ku wschodowi. Jeźdźcy galopując wzdłuż bagien dotarli do wsi Góra. Pijanych chłopów wzięto w karczmie na spytki. Ci nic podejrzanego nie widzieli, podobnie jak ludzie spotkani po drugiej stronie rzeki, gdzie po chwili skierowali się konni. Patrolując lewy brzeg Narwi podjazd dotarł z powrotem do miasta. Gdy pokrzepiono się piwem u tykocińskiego cejgwarta zbliżał się zmierzch. Sporo mijającego dnia stracono na szukanie pogubionego w galopie bagażu.
Następnym etapem podróży była droga wiodąca z Tykocina wprost na południe. Ten odcinek kawalkada przebyła bardzo szybko. Ciemności dogoniły jeźdźców w lesie. Pancerni nie zgubili drogi i po dwóch milach znaleźli się za Stelmachowem, w starej cegielni dostarczającej niegdyś budulca na zamek. Nie rozstawiano namiotów, nie pętano koni. Jeźdźcy uwili sobie posłania na stęchłym sianie, w starej drewnianej stodole. Oporządzone zwierzęta zamknięto w murowanych chlewach. Przy ognisku, przy którym gościło krótko kilku miejscowych piechurów, raczono się głównie solonym mięsem i wędzonymi rybami. Pito przede wszystkim rozcieńczone wodą wino i samogon. To, czego nie zdążono zjeść przed snem, zniknęło w paszczach zwierząt grasujących nocą po obejściu. Mogło to być też jakieś licho, ale pancerni postanowili nie puszczać stodoły z dymem.
Rano jeźdźcy nie kwapili się do odjazdu. Była niedziela, we znaki dawały się obolałe (od kulbak) zadki. Gdy wreszcie ruszyli w las, często musieli zmieniać drogę. Tego dnia patrolowano trakt biegnący nad Ślinę, rzekę dzielącą Podlasie od Mazowsza. Wszędzie leżały powalone wiatrem drzewa. Niespiesznie dojechano do Pentowa. Tu jeźdźcy dowiedzieli się o tym, że Czarniecki wziął dla siebie za tykocińskich jeńców ogromny okup a Związki wojskowe obiecały królowi jeszcze jakiś czas służyć na borg. Władca wzywał na Litwę pod Kuszliki, gdzie Chowański zaatakował z nową armią. Skończyły się wczasy, trzeba było wracać do codzienności.
Zdjecia
|